Na Euro 2012 zagraliśmy trzy mecze. A w zasadzie jeden mecz, pokazujący jak tak naprawdę mocną reprezentacją jesteśmy. Szkoda tylko, że był on rozłożony na trzy spotkania.
Najpierw było pierwsze 30 minut z Grecją. Niesieni atmosferą Euro, kontraktami reklamowymi z Pepsi i nowymi butami, Polacy rzucili się na Greka, jakby chcieli mu wydrzeć unijne dopłaty. I gdyby rozdawano je za dobrą grę w piłkę, faktycznie byliby całkiem blisko. Hellada nie miała nic do powiedzenia i najpierw Robert Lewandowski minął się głową o milimetry z piłką, zamiast zapakować ją do siatki, a później ten sam Robert Lewandowski, tą samą głową, wprawił tysiące osób na Narodowym, miliony przed telewizorami oraz bliżej nieokreśloną liczbę pięknych pań w eleganckich toaletach w ekstazę. Po 30 minutach tempo gry nieco spadło, ale ten mecz był nasz. Mieliśmy przewagę bramki, byliśmy lepsi, było nas o jednego zawodnika więcej... Nikt pewnie by nie przewidział, że w drugiej połowie nie tylko damy sobie wydrzeć zwycięstwo, ale też, że tylko nieoczekiwanemu bohaterowi w osobie Przemysława Tytonia zawdzięczać będziemy po tym spotkaniu remis.
To było nasze 30 minut na tym Euro.
Później przyszedł mecz z Rosją, kiedy to Sborna przez pierwszą połowę targała naszych reprezentantów za uszy, na przerwę schodząc z jednobramkowym prowadzeniem. Druga połowa była już zupełnie inną bajką, w której mówiący ''Nu pagadi!'' wilk został kopnięty przez swojskiego Reksia w pewne bardzo wrażliwe miejsce. Polacy nie tylko mądrze i twardo się bronili, ale też atakowali, wyrównali, a akcje na połowie rywali rozgrywali zupełnie nie jak reprezentacja naszego kraju. To znaczy nie szarżowali bez głowy po skrzydle, wrzucając górne, niedokładne piłki w oczekiwaniu na jakiś cud w rosyjskim polu karnym, tylko rozgrywali w nim piłkę na jeden kontakt, kombinacyjnie i bez kompleksów. Aż miło się to oglądało, choć człowieka nie opuszczało jednak przeświadczenie, że coś w tym obrazie jest nie tak.
To było nasze kolejne 45 minut na tym Euro.
Na Czechów też rzuciliśmy się od samego początku. I przez kwadrans mieli oni problemy z tym, żeby wyjść z własnej połowy. Kiedy już nasi odhaczyli sobie w notesikach pozycję ''Zagrać choć przez chwilę całkiem przyzwoicie, żeby potem nie było wstydu na cały kraj'' oklapli, zmarnieli, część z nich przeszła nawet w tryb czuwania, a jeszcze inni uaktywnili u siebie wrodzoną lub nabytą niewidzialność. Niestety oprócz Murawskiego, który jednak grał i którego strata doprowadziła do bramki dla Czechów. Nieco mniej niestety - sami i tak nie potrafiliśmy żadnej strzelić, więc w zasadzie średnia różnica.
To było nasze końcowe 15 minut na tym Euro.
Razem zagraliśmy w Warszawie i Wrocławiu dobre 90 minut. To jeden mecz. A jedno niezłe spotkanie, to niestety za mało, żeby wyjść z grupy. I musimy się z tym pogodzić.
Łukasz Miszewski