Historia pucharowych meczów polsko-angielskich sięga hen, hen, hen w przeszłość. Był rok 1961 - Gagarin poleciał w kosmos, Józef Cyrankiewicz został po raz trzeci premierem i po raz pierwszy honorowym obywatelem Krakowa, a Marian Foik przebiegł 100 metrów w 10,2 sekundy, premierem Bahamów był Sir Roland Symonette, premierem Wysp Owczych - Petur Mohr Dam, mężem Fołtasiówny był dyrygent, a w Anglii panowała oczywiście królowa Elżbieta II i ciekawe, czy jest na sali ktoś, kto pamięta panowanie innego brytyjskiego monarchy... ŻE MONARCHY! PAMIĘTACIE, DZIAD... a, zresztą nie męczmy seniora, tylko wróćmy do piłki.
Rok 1961 - W Pucharze Europy Mistrzów Krajowych Górnik Zabrze trafił na zespół Tottenham Hotspur i w dodatku pierwszy mecz miał rozegrać u siebie. Czyli w Chorzowie, bo na Stadionie Śląskim da się upchnąć więcej ludzi. Upchnięto 55 000 i już w ósmej minucie owe 55 tysięcy wrzasnęło z radości, bo Górnik objął prowadzenie po samobójczym trafieniu Normana. W 20. minucie Musiałek podwyższył na 2:0, a doping było słychać już w Katowicach. W 40. minucie Wilczek trafił na 3:0 - mieszkańcy Sosnowca z przerażeniem patrzyli na podskakujące na stołach filiżanki. Dwie minuty po przerwie Ernest Pohl strzelił czwartego gola i mieszkańcy Krakowa zaczęli się szczypać, bo wydało im się, że cichutko zabrzęczał ''Zygmunt''... Anglicy wzięli się ostro do roboty i słowo ''ostro'' należy rozumieć niemal dosłownie: Jerzy Musiałek z rozciętą mocno łydką musiał zejść z boiska, Jan Kowalski mógł tylko truchtać, utykając, a ówczesny regulamin, przypomnijmy, zmian nie przewidywał. W 70. i 73. minucie bramki strzelili Jones i Dyson, Górnik wygrał 4:2, a brytyjska prasa biadoliła: ''Super Spurs reduced from champs to chumps''.
Zemsta Anglików była sroga. Przez pierwsze pół godziny jeszcze to jakoś wyglądało: niby Tottenham strzelił dwie bramki, ale Ernest Pohl strzelił gola kontaktowego i wydawało się Cóż, po chwili przestało się wydawać: gole padały w 41., w 43., w 45. minucie i do szatni oba zespoły zeszły przy stanie 5:1 dla Tottenhamu. W drugiej połowie Anglicy strzelili jeszcze trzy gole (a uczestnicy tego meczu twierdzą, że dwie dodatkowe nie byłby wielką niesprawiedliwością) i oczywiście to oni awansowali do kolejnej rundy.
Sześć lat później Górnik znowu grał w Pucharze Mistrzów z drużyną angielską, ale tym razem nie w pierwszej rundzie, tylko aż w ćwierćfinale i to w dodatku z Manchesterem United. Matt Busby jako menadżer, w składzie dwaj mistrzowie świata: Bobby Charlton i Norbert Stiles, a na dokładkę George Best Trzeba więcej? Górnik przegrał na Old Trafford 0:2 po samobójczej bramce Forlańskiego i golu Briana Kidda w 90. minucie, a kibice do dziś zastanawiają się, co by było, gdyby Kidd wtedy nie trafił, bo w rewanżu jedyne trafienie zaliczył Włodzimierz Lubański i może byłaby dogrywka? Cóż, nawet gdyby, to można przypomnieć, że Manchester dotarł aż do finału PEMK, gdzie spotkał się z obrońcą tytułu Benficą Lizbona i rozdeptał ją 4:1. Może więc lepiej, że tej dogrywki nie było, bo wtopa z Tottenhamem wystarczająco bolała.
Minęły dwa lata o nadeszła wiekopomna wiosna 1970 roku. Górnik Zabrze...
- Again... - wtrącił Forrest Gump.
...tak jest, znowu Górnik Zabrze. Górnik trafił na Manchester, ale tym razem City. I nie w Pucharze Mistrzów, tylko w Pucharze Zdobywców Pucharów. I nie w ćwierćfinale, tylko w finale. Ech, czasy Usiądźmy wygodnie i zapomnijmy pasy.
Rok później Los pokładał się ze śmiechu: w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów Górnik Zabrze... aaaaa!... Dobry wieczór. Dziś w programie ''Tajemnice umysłu'' zajmiemy się zjawiskiem znanym jako Górnik Zabrze. Czasem ogrania nas takie uczucie, że coś przeżyliśmy już wcześniej, że... Dobry wieczór. Dziś w programie ''Tajemnice umysłu''... Co to ja?... Aha, Górnik. Górnik Zabrze znowu trafił na Manchester City. Obie drużyny postanowiły wprowadzić trochę ładu w statystykach: ponieważ rok wcześniej rozegrano tylko jedno spotkanie, a przecież wszyscy wiedzą, że w pucharach gra się mecz i rewanż, urządziły sobie trójmecz, 1+3 = 4 i w ten sposób wszystko jest w porządku. W Polsce 2:0 wygrał Górnik (bramki strzelili Lubański i Wilczek), w Anglii 2:0 wygrał Manchester (trafiali Mellor i Doyle) i konieczne było rozegranie trzeciego spotkania. W Kopenhadze Anglicy nie pozwolili Górnikowi na zbyt wiele: najpierw gola zdobył Young, potem podwyższył Booth (nie, doktor Brennan, nie ten, nawet żaden krewny), Lubański strzelił na 1:2, ale w 65. minucie trafił Lee i z zabrzan ''powietrze zaraz uszło'', a do półfinału awansowali Anglicy. W ramach odreagowywania stresów i kompleksów popatrzmy nie, nie na bramki jakie pakowali nam w Manchesterze gospodarze - popatrzmy na boisko. Słynna angielska murawa...
W sezonie 1975/1976 w pucharze UEFA polski klub trafił na Liverpool FC. W dodatku klubem tym - niewiarygodne, ale prawdziwe - nie był Górnik Zabrze. Śląsk Wrocław, proszę szanownej Wycieczki, miał zaszczyt zmierzyć z się z drużyną z Anfield Road. We Wrocławiu jeszcze to jakoś wyglądało: Najpierw wyglądało smutno, bo w 60. minucie samobójczego gola strzelił Roman Faber, potem wyglądało smutniej, gdy na 0:2 podwyższył John Toshack (ten, ten John Toshack ), aż wreszcie wyglądało już całkiem przyzwoicie, gdy honorowego gola zdobył Tadeusz Pawłowski. W rewanżu za to nie wyglądało wcale - dwudziestojednoletni Jimmy Case strzelił Śląskowi dwa gole w pierwszej połowie, trzeciego dołożył zaraz po przerwie, zapytał, czy jeszcze, Śląsk podziękował, Jimmy odparł, że you are welcome i wrocławianie wrócili do domu.
- No co jest grane? - pytali kibice - Nie da się wygrywać z tymi Anglikami? - A po co wygrywać? - odpowiedział Widzew Łódź w sezonie 1977/78. Grając z Manchesterem City w Pucharze UEFA najpierw zremisował na wyjeździe 2:2 (bramki Bońka w 70. i 76. minucie), potem u siebie zremisował bezbramkowo i jako pierwsza polska drużyna wyeliminował z pucharów zespół z Anglii. Ponieważ jednak narodową tradycją pucharową były porażki, jakie z Anglikami ponosił Górnik Zabrze - w tym samym sezonie Górnik trafił na zespół Aston Villa i po przegranej 0:2 i remisie 1:1 oczywiście odpadł z dalszych rozgrywek.
''Nic dwa razy się nie zdarza'' - pisała Wisława Szymborska, ale piłkarze Widzewa chyba nie czytali jej wierszy, bo w sezonie 1980/81 powtórzyli numer ''na remis'' - w dwumeczu z Manchesterem United najpierw zremisowali na wyjeździe ( 1:1 po bramkach McIlroya i Surlita ), a potem zremisowali bezbramkowo u siebie i w efekcie odesłali kolejny Manchester do domu. Niestety, miesiąc później w 1/8 pucharu UEFA trafili na drużynę Ipswich Town. Wicemistrz Anglii ugotował łodzian na miękko, posolił i skonsumował: przy Portman Road trzy bramki strzelił John Wark, po jednej dołożyli Alan Brazil i Paul Mariner, i w rewanżu rozgrywanym w łodzi Anglicy mogli sobie pozwolić na kurtuazję: przegrali 0:1, a honorową bramkę dla Widzewa strzelił Marek Pięta. Parę miesięcy potem humory kibiców Widzewa wyraźnie się poprawiły, a porażka bolała już mniej - Ipswich zdobyło puchar UEFA.
Minęły dwa lata - w sezonie 1982/83 Widzew zagrał w Pucharze Mistrzów, po wyeliminowaniu Hibernians la Valetta i Rapidu Wiedeń, trafił na Liverpool i humory w Łodzi znowu trochę ''siadły''. Bruce Grobbelaar, Craig Johnston, Allan Kennedy, Graeme Souness, Kenny Dalglish, Ian Rush - te nazwiska dziś budzą szacunek, ale wtedy powodowały ciary na plecach przeciwników. Nie zapominajmy jednak, że Widzew Łódź był wtedy naprawdę wielki, wystarczy zerknąć na listę obecności: Młynarczyk, Smolarek, Surlit, Wraga, Filipczak, Rozborski, Tłokiński. Mecz na stadionie ŁKS-u oglądało ponad 40 tysięcy widzów, zajęte były wszystkie ławki, przejścia, a najambitniejsi wspinali się nawet na maszty oświetleniowe. Po pierwszej połowie na tablicy widniał remis, a druga rozpoczęła się najlepiej, jak tylko mogła: gola dla Widzewa zdobył strzałem z półobrotu Tłokiński. Anglicy próbowali wyrównać, ale Widzew bronił się mądrze i wyczekiwał okazji do kontry. Wreszcie w osiemdziesiątej minucie okazja się trafiła.
Widzew wygrał 2:0 i na Anfield Road pojechał z uśmiechem, bo teraz to Anglicy musieli się martwić. Rewanż był dramatyczny: sędzia Karl-Heinz Tritschler najpierw podyktował rzut karny dla gospodarze (trafił Phil Neal), potem dla gości (trafił Tłokiński), później widzewiacy ruszyli piękną kontrą prawym skrzydłem, obrona Liverpoolu zmarła z wyczerpania na 30. metrze, a dośrodkowanie w pole karne było tak precyzyjne, że Włodzimierz Smolarek nie miał najmniejszego problemu z wpakowaniem piłki do siatki. W 80. minucie łódzka obrona popisała się zagraniem a'la Cracovia i Ian Rush wyrównał na 2:2, w 90. minucie na 3:2 podwyższył David Hodgson i Wielki Liverpool musiał uznać wyższość Wielkiego Widzewa. Uznał i to jak jeszcze - schodzących z bliska łodzian publiczność żegnała owacją na stojąco.
Dwa lata później na Liverpool trafił Lech Poznań, ale żeby nie zapeszać, udajmy, że tego dwumeczu nie było, a zresztą Lech odegrał się potem na Borussi Moenchengladbach w Pucharze UEFA.
Naszedł rok 1991 - premierem został Jan Krzysztof Bielecki, wojska radzieckie stwierdziły, że pójdą sobie do domu i jak postanowiły, tak zaczęły robić, a fani Deep Purple sprawdzali skarbonki, albowiem legendarny zespół miał zawitać do Polski. Rozgrywki Pucharu Zdobywców Pucharów zbliżały się do końca, a grająca w nich Legia Warszawa wciąż nie miała zamiaru odpaść. W lidze grała strasznie, z tendencją do beznadziejnie, ale w PZP pokazywała, że Polak potrafi! Pokonała Swift Hesperange (czy Wisła Kraków nas czyta?), Aberdeen, Sampdorię Genua i dotarła do półfinału rozgrywek, gdzie trafiła na Manchester United. Jeszcze bez Ryana Giggsa i Erica Cantony, ale już z Alexem Fergusonem za kierownicą i Garym Pallisterem w obronie. Poza tym Manchester United to Manchester United. Po prostu.
W Warszawie nie mógł wystąpić zawieszony za kartki Maciej Szczęsny i między słupkami zastąpił go Zbigniew Robakiewicz . Do 30. minuty wszystko szło dobrze - obie strony atakowały, Robakiewicz bronił, co miał wybronić, utrzymywał się bezbramkowy remis, czegóż chcieć więcej? Może bramki dla Legii? Nasz klient nasz pan:
Niestety, Legia nie potrafiła utrzymać prowadzenia. Minutę później wyrównał Brian McClair, w drugiej połowie gole strzelili Mark Hughes i Steve Bruce, Manchester wygrał 1:3 i awans stanął pod dużym znakiem zapytania. Postał tak chwilę, pokiwał głową, wzruszył ramionami, po czym pojechał do Anglii, bo przecież trzeba było rozegrać rewanż. Rewanż rozegrano i humory polskich kibiców nieco się poprawiły: co prawda w pierwszej połowie Anglicy strzelili bramkę, ale w drugiej wyrównał Wojciech Kowalczyk i ten remis utrzymał się do końca meczu. Legia odpadła, ale po pierwsze - z późniejszym zdobywcą pucharu, a po drugie - w półfinale jednak. No to ''powróćmy jak za dawnych lat w zaczarowany bajek świat'' i nie, to nie jest murawa w Poznaniu - to naprawdę jest murawa na Old Trafford.
Cztery lata później Legia trafiła do jednej grupy Ligi Mistrzów... Słucham? Nie, poważnie. Grupa Ligi Mistrzów. Powiem więcej - wtedy, żeby się tam dostać, nie trzeba było grać z FC Wynalazek i Vfb Kugelschreiber, trzeba było za to pokonać IFK Goeteborg. Wiem, przeciętny medalista mistrzostw Polski zaczyna w tym momencie lekko histeryzować, ale dawno, dawno temu zdarzały się takie rzeczy. Ba! Zdarzało się także, że się z tej grupy wychodziło i to właśnie dzięki meczom z drużyną angielską. Spartak Moskwa i Rosenborg Trondheim okazały się za mocne, ale Blackburn Rovers było w sam raz i to na nim Legia zdobyła cztery punkty potrzebne do wyjścia z grupy: w Warszawie wygrała po pięknej akcji Cezarego Kucharskiego i bramce Jerzego Podbrożnego , w Anglii zremisowała bezbramkowo i trafiła do ćwierćfinału, w którym... ale to już zupełnie inna historia.
Nadszedł sezon 1998/1999 - w eliminacjach Ligi Mistrzów zagrał ŁKS Łódź. Nie pograł długo, bo trafił na Manchester United i to już był TEN Manchester United: ze Schmeichelem, Giggsem, Sheringhamem, Keane'em, Beckhamem, Stamem i tak dalej. W pierwszym meczu ''Czerwone diabły'' wygrały spokojnie 2:0 , a w drugim, rozgrywanym w Łodzi, niespodziewanie zremisowały 0:0 i możemy wzruszać ramionami, że ''przecież awans mieli pewny'', ale faktem jest, że to był jedyny mecz w tej edycji Ligi Mistrzów, w którym Manchester nie strzelił gola . A miał tych meczów trochę - w końcu dotarł aż do finału, który, tak na marginesie, wygrał i zdobył w tym sezonie potrójną koronę.
Jesienią 2003 roku w rozgrywkach Pucharu UEFA polskiej drużynie znowu trafił się Manchester City. A Manchesterowi City trafił się rywal o bardzo dziwnej nazwie, której prawidłowe wymówienie zabierało tyle czasu, co podróż z Anglii do Polski. Groclin Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski, proszę Szanownej Wycieczki. Na pierwszy mecz Steve MacManaman, Nicolas Anelka, Robbie Fowler i David Seaman wyszli lekko wyluzowani, Anelka szybko strzelił gola, thank you very much i porozmawiajmy o krykiecie, aż tu nagle sędzia odgwizdał rzut wolny, do piłki podszedł Tomasz Wieszczycki, powiedział magiczne słowo ''aczkolwiek'', Sebastian Mila kopnął i...
Mecz w Grodzisku może jeszcze niektórzy pamiętają: pięć tysięcy widzów i kilkaset tysięcy telewidzów dławiło się płynami i chrupiącymi pierwiastkami śladowymi, gdy Mariusz Liberda bronił strzały Wright-Phillipsa i Anelki, gdy Andrzej Niedzielan wkręcał w trawę Silvaina Distina, Łukasz Gorszkow wchodził na ''zmianę taktyczną'', a Anglicy od 40. metra bardzo starali się, żeby nikogo z naszych nie sfaulować, bo lekcję profesora Mili zapamiętali boleśnie. Skończyło się bezbramkowym remisem i pożegnaniem Manchesteru City z pucharami, czego sobie, Lechowi i Szanownej Wycieczce życzę.
Trzy lata później do fazy grupowej Pucharu UEFA dostała się Wisła Kraków. Kurczę, ależ to dziwnie brzmi... Jak bajka jakaś. Wisła dostała się do fazy grupowej... Enyłej, dostała się po dramatycznym zwalnianiu przez piłkarzy trenera Petrescu i równie dramatycznym dwumeczu z Iraklisem Saloniki. W grupie zagrała nawet przyzwoicie i gdyby choć trochę bardziej wierzyła w siebie, może skończyłoby się ciut lepiej niż na jednej wygranej 3:1 z FC Basel. Nas w każdym razie interesuje tylko mecz z Anglikami: prowadzenie dla Wisły zdobył Mauro Cantoro , do przerwy krakowianie mogli prowadzić nawet 3:0, Blackburn gubiło się pod naporem wiślackich ataków, było pięknie i skończyło się jak zwykle. Zamiast dobić przeciwnika, Wisła w drugiej połowie cofnęła się i zaczęła wieźć wynik (no, to już brzmi znajomo, prawda?). Anglicy wyrównali po bramce Savage'a , a wiślacy doszli do wniosku, że remis to też ładny wynik i właściwie przed meczem, to by go wzięli w ciemno, a zresztą już niedługo koniec meczu, więc Kuba, uspokój się, nie szalej, langsam, langsam... W 89. minucie Dariusz Dudka pokazał polską szkołę piłki: w ostatniej minucie usiłował naciągnąć sędziego na rzut wolny, położył się w polu karnym i zaczął umierać. Gwizdek milczał, Anglicy ostrzeliwali bramkę Emiliana Dolhy, a Dudka leżał. David Bentley wpakował piłkę do bramki , a Dudka usiadł i zaczął mieć pretensje do arbitra. Jakże to tak? To tutaj bohaterski syn szwoleżerów i pilotów myśliwskich zabija się o własne nogi, pada jak Westerplatte i Troja razem wzięte, a sędzia nic? To po co myśmy ratowali Anglię pod Tobrukiem, Narvikiem?...
- A po co, przepraszam, pan się kładł? - zapytał arbiter i cisza nagle stała się wielka, bo pytanie okazało się za trudne.
Ta sama (a nawet taka sama) Wisła Kraków wpadła dwa lata później w eliminacjach grupowych pucharu UEFA na drużynę od której polsko-angielskie pojedynki się zaczęły - Tottenham Hotspur. Mecz w Londynie pamiętamy wszyscy: David Bentley trafił na 1:0 dla Anglików. Tak, ten sam David Bentley, który dobił Wisłę dwa lata wcześniej. Chwilę później po fantastycznej akcji wyrównał Tomas Jirsak...
A potem to już klasyka: Wisła zamiast usiąść na rywalu, ucieszyła się z remisu, wiślacka obrona zaczęła grać jakby to Szanownej Wycieczce wytłumaczyć... O, już wiem: zaczęła grać tak, jak gra teraz. Na efekty nie trzeba było długo czekać: Campbell bez trudu dośrodkował, Bent bez trudu przeskoczył Clebera, Mariusz Pawełek bez trudu wpuścił piłkę do bramki, a Tottenham bez trudu wygrał.
Rewanż to już była klasyka klasyki: mecz rozgrywany o jakiejś nieprzytomnie wczesnopopołudniowej porze, bilety w cenach zabawnych, skład Wisły łatany sprowadzonym w ostatniej chwili Marcelo, samobójcza bramka Arkadiusza Głowackiego w 58. minucie, wyrównanie Pawła Brożka w 83. minucie , dramatyczne próby doprowadzenia do dogrywki i Wisła po raz kolejny odpadła z europejskich pucharów.
No, nie szło nam z Anglikami, nie szło. Polskie drużyny stoczyły z nimi siedemnaście pojedynków, z których tylko pięć zakończyło się naszą wygraną. Trzykrotnie zdarzało się, że wygrywający z nami Anglicy zdobywali ostatecznie puchar, ale to raczej niewielkie pocieszenie. 33 spotkania - sześć wygranych przez polskie kluby, jedenaście zremisowanych, szesnaście przegranych. Bilans bramkowy 27:55. Z samym Manchesterem City szło nam jednak lepiej: jedno zwycięstwo, cztery remisy, trzy porażki, bramki 7:10. I niech to będzie dobra wróżba na dzisiejszy wieczór, ale żeby nie zapeszyć nie będę życzył Lechowi wygranej. Wystarczy mi, jeśli po dzisiejszym meczu poprawi bilans bramkowy polskich drużyn z Manchesterem City na 10:10.
Andrzej Kałwa
Poligon to rubryka Z czuba.pl w której Andrzej Kałwa pisze o polskiej ligowej rzeczywistości, która jaka jest - każdy widzi, a niektórzy nawet sądzą, że ją rozumieją.