Takiego finału europejskiego pucharu jeszcze nie było

W środę będziemy świadkami pierwszego aktu finałowego europejskich pucharów w tym sezonie. W decydującym o zwycięstwie w Lidze Europy spotkaniu zmierzą się Atletico Madryt i angielskie Fulham. Kilka rzeczy jest pewnych: będzie to mecz, mecz piłkarski, zmierzą się w nim Atletico i Fulham, a zwycięstwo zapewni jednej z tych drużyn trofeum, które teoretycznie w europejskiej futbolowej hierarchii jest drugie drugie po bogu czyli Lidze Mistrzów. Jedno jest niemal pewne - istnieje szansa, że tak słabego finału nie było już od dawna. Bardzo dawna. Od kiedy Europa nazywa się ''Europa'' a nie ''Uuk''.

Dobra wiadomość jest taka, że w finale zmierzą się zespoły z dwóch najmocniejszych lig Starego Kontynentu - solidnej i bogatej Premier Legue oraz żywiołowej Primera Division. Nieco gorsza jest taka, że gdy się przyjrzeć bliżej, człowiek zauważa, że tak naprawdę będzie to starcie dopiero 12. drużyny angielskiej ekstraklasy oraz 9. ligi hiszpańskiej.

Po zakończeniu sezonu Premier League, kibice Fulham (w połowie krajów jest to uznawane za jednostkę chorobową, w drugiej połowie karane chłostą i przymusowym leczeniem psychiatrycznym) dopiero zorientowali się, że już prawdopodobnie od piątej kolejki nie walczyli o mistrzostwo Anglii - ich strata na mecie do czempionów z Chelsea wyniosła aż 40 punktów. Pierwszy zespół nie będący ani The Blues, ani Manchesterem United, ani Arsenalem czyli Tottenham, wyprzedził The Cottagers o ''zaledwie'' 24 oczka.

Tylko czterem z zawodników zespołu Roya Hodgsona udało się w 38 kolejkach osiągnąć magiczną granicę pięciu strzelonych w sezonie goli. Magiczną, jeśli jest się bramkarzem. Byli to Bobby Zamora - osiem trafień (potrzebował do tego 27 spotkań), Clint Dempsey (siedem trafień w 29 meczach), Damien Duff (sześć bramek w 32 pojedynkach) oraz Danny Murphy (25/5). Na każde spotkanie Fulham przychodziło średnio poniżej 24 000 widzów, mniej kibiców trafiało tylko na obiekty Boltonu, Burnley, Portsmouth i Wigan. Jeśli odejmiemy jednak od tej liczby krzesełka, którym też sprzedaje się bilety, zobaczymy, że każdy mecz londyńczyków oglądało tylko sześciu kibiców.

Niespecjalnie szło też londyńczykom w tym sezonie w starciach z wielkimi firmami Premier League - zanotowali na swoim koncie dwie porażki z Chelsea (0:2 i 1:2), dwie z Arsenalem (0:1 i 0:4), z Manchesterem United zaś najpierw wygrali 3:1, by potem przegrać 0:3. Dużo lepsze były ich wyniki w pojedynkach z Liverpoolem (3:1, 0:0), ale The Reds są przynajmniej chwilowo trochę jak Amstrad , wielka firma, ale dawno temu.

Droga Fulham do wielkiego finału nie była usłana różami - była usłana klubami ze wschodu, z miejsc, gdzie niedźwiedzie chodzą po ulicach, śnieg pada w środku lata, pięciolatki jedzą na śniadanie płatki kukurydziane pływające w wódce, a najważniejszą ikoną w komputerach jest ikona Christo Stoiczkowa, do której modlą się całe społeczeństwa.

Anglicy najpierw pokonali bez problemu Vetrę Wilno (3:0. 3:0), z problemami Amkar Perm (3:1, 0:1), a fazie grupowej trafili, na Romę, podrabiane FC Barcelona czyli FC Basel oraz CSKA Sofia. Z tymi pierwszymi wywalczyli punkt (1:1, 1:2), z tymi drugimi sześć punktów (1:0, 3:2) a tymi trzecimi cztery (1:1, 1:0) oraz dostęp do morza. Później wciąż było wschodnio, jako że w 1/16 Fulham potykało się z ostatnimi tryumfatorami ś.p. Pucharu UEFA Szachtarem Donieck (2:1, 1:1).

W 1/8 na Fulham czekało skrzyżowanie Margaret Thatcher z Panią Stasią z ''Klanu'' czyli ''Stara Dama''. Niewielu dawało Anglikom szansę w starciu z Juventusem, zwłaszcza, że pierwszy mecz w Turynie przegrali oni 1:3. Okazało się jednak, że nie mieli racji ci, którzy twierdzili, że Juventus skończył się na ''Kill`Em All'' - on skończył się na etapie pierwszych demówek. W Londynie Włosi polegli 1:4 i o europejskich pucharach mogli tylko pomarzyć, wracając do Turynu klubowym Fiatem Multipla. Potem jeszcze tylko rewanż za bitwę o Anglię i 3:1 (2:1, 1:0) w dwumeczu z Wolfsburgiem oraz 2:1 z HSV (0:0, 2:1) i oto mamy Fulham w finale. W którym, mimo że i tak sama z siebie kadra londyńczyków na kolana nie powala, dodatkowo mogą z powodu urazów nie zagrać Paul Konchesky, Brede Hangeland, Aaron Hughes, Duff, Zamora i John Pantsil. Będzie ciężko.

Zgoła odmienna jest sytuacja Atletico. Wieczni finaliści i wiecznie przegrani finału o Puchar Najlepszej Drużyny w Madrycie zajęli w ubiegłym sezonie w lidze czwarte miejsce. W składzie mają nadzieję hiszpańskiej bramki Sergio Asenjo, zdobywcę Złotego Buta w ubiegłym sezonie Diego Forlana (32 gole w La Liga), jeden z największych talentów światowego futbolu Sergio Aguero, Simao Sabrosę, Jose Antonio Reyesa, a z tyłu Antonio Lopeza (16 spotkań w kadrze w kadrze Hiszpanii), Mariano Pernię (11), Juanito (25), Pablo Ibaneza (23) oraz Tomasa Ujfalusiego. To wszystko powinno dać efekt bardziej piorunujący niż wystawienie 10 metrów mokrego drutu na szalejącą burzę. Tymczasem co?

Tymczasem na jedną kolejkę przed końcem Atletico zajmuje w Primera Division dopiero dziewiątą lokatę ze stratą 49 punktów (!) do Barcelony i jednego mniej do Realu. Od trzeciej w tabeli Valencii dzieli zespół z Madrytu 21 ''oczek''. Na jedną kolejkę przed końcem już tylko zaledwie kilku kibiców biało-czerwonych wierzy w tytuł mistrzowski, ale tylko do pory obiadowej - wtedy to dostają odpowiednie leki. Miało być też pięknie w Lidze Mistrzów - jednak Hiszpanie zaprezentowali się w tej edycji beznadziejnie i w grupie z Chelsea, Porto i APOEL-em Nikozja nie odnieśli żadnego zwycięstwa, kończąc rozgrywki z trzema remisami i trzema porażkami na koncie. Nad analizą słabej postawy Atletico w tym sezonie pracują superkomputery NASA, ale do żadnego wniosku jeszcze nie doszły.

W Lidze Europy też jakoś olśniewająco zespołowi ze stolicy Hiszpanii nie szło. Pokonał wprawdzie Galatasaray 3:2 (1:1, 2:1), a potem trzy (!!!) razy w ten sam sposób, większą liczbą bramek strzelonych na wyjeździe przy wyniku dwumeczu 2:2 eliminował kolejno Sporting Lizbona, Valencię i Liverpool.

Dwunasty zespół Premier League i dziewiąty Primera Division (po ostatniej kolejce może jeszcze spaść o jedną pozycję). Takiego finału ważnego europejskiego pucharu jeszcze nie było...

Łukasz Miszewski

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.