Z cyklu "Nieznani, a szkoda": Wojciech Kołaczkowski

Ten nieznany jest dość specyficzny - gdyby rzucono jego nazwisko w gronie nawet największych fanatyków sportu, niewielu wiedziałoby, o kogo chodzi. Łącznie z tymi, którzy bez problemu przypominają sobie to, że Todd Fuller został wzięty przez Golden State z numerem 11 w drafcie 1996. Jednocześnie zaś nasz bohater pozostaje doskonale znany około pół tysiącu dzieciaków uczących się od kilku lat w Gimnazjum w Pliszczynie, które od 2005 roku nosi jego imię, a także setkom tysięcy dzieciaków, które w podobnych placówkach mniej lub bardziej przymuszono do lektury ''Dywizjonu 303''.

Wojciech Kołaczkowski przyszedł na świat 16 kwietnia 1908 roku w Moszenkach na Lubelszczyźnie, w majątku ziemskim swoich rodziców. Tego samego dnia odpowiednio sporo wcześniej i sporo później urodzili się znakomity pionier lotnictwa Wilbur Wright oraz znakomity strzelec Kareem Abdul Jabbar, których życiowe fascynacje wyraźnie podzielać miał później mały Wojtuś. Ale nie wybiegajmy aż tak daleko w przyszłość, znaczy w przeszłość. Pacholęciem będąc Kołaczkowski nauki pobierał metodą domową, co znaczy, że do czytania ''Dywizjonu 303'' nikt go nie przymuszał. Spory wpływ miał na to fakt, że od powstania tej książki dzieliło go jeszcze kilkadziesiąt lat. Na jego nieszczęście ''Nad Niemnem'' było już w obiegu, więc mógł rykoszetem oberwać odłamkową Orzeszkową. Gdy pacholę dowiedziało się wszystkiego, czego można dowiedzieć się w domu - znaczy jak dziecko mieści się w kapuście i czy można je przypadkiem zjeść oraz gdzie rodzice trzymają alkohol - udało się po nauki do Lublina, potem Zakopanego, a na końcu do Warszawy, gdzie, nie do końca już będąc pacholęciem, ukończyło w 1925 gimnazjum.

Przez to, że urodził się w majątku ziemskim, wstąpił młody Kołaczkowski w hmmm zacne szeregi żaków Wyższej Szkoły Gospodarstwa Rolnego w Cieszynie. Po czterech latach odbębnionych studiów, nasz mały bohater zdecydował się oddać swojej pasji. A jego pasją, odkąd ukończył 10 lat, było lotnictwo. Fascynacja czymś, co lata wysoko i nie spada (podobnie jak kurs franka) zaczęła się, kiedy w Moszenkach, na łące rodziców Kołaczkowskiego, lądował przymusowo z powodu awarii samolot lecący z Warszawy do Lwowa. Idąc tropem awarii i fascynacji, my powinniśmy darzyć niezdrową miłością wszelkiej maści produkty Microsoftu. Zamiast odlotów Windowsa Kołaczkowskiego znacznie bardziej fascynowały jednak odloty maszyn wojskowych i w 1929 r. rozpoczął szkolenie na obserwatora w Szkole Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Dęblinie, które ukończył rok później jako sierżant podchorąży. Świeżo upieczony pan podoficer postanowił jednak spróbować swoich sił w zawodzie wyuczonym i osiadł w rodzinnym majątku, który w ramach kapitalistycznej wymiany ziemia-pieniądz-ziemia znajdował się już wówczas w Pliszczynie. Rok doglądania ziemi to było jednak dla Kołaczkowskiego zdecydowanie za dużo. W 1931 wstąpił do Szkoły Podchorążych Lotnictwa, którą ukończył dwa lata później - zrealizował swoje marzenie i był pilotem .

Kołaczkowski bujał w obłokach nie tylko ucząc się prowadzić powietrzne pojedynki, ale także zasługując na pojawienie się w cyklu o nieznanych sportowcach. Od 1928 latał w lubelskim aeroklubie, który reprezentował na zawodach lotniczych. Nie gorzej prezentował się sprowadzony na ziemię, bo czasem skrzydła zamieniał na kółka i startował w wyścigach samochodowych. Miał na koncie między innymi udział w Rajdzie Monte Carlo oraz zwycięstwo w Międzynarodowym Rajdzie Polski. Potrafi sobie także radzić, gdy zabrano mu wszelkie pojazdy. Wtedy bowiem strzelał do rzutków. Także w tym był dobry, bo na Mistrzostwach Świata w Berlinie w 1936 wywalczył brązowy medal. Podejrzewamy, że Niemcy, którzy bili mu wtedy brawo kilka lat później z jego trafień już się tak nie cieszyli.

W 1934 nasz podniebny bohater ukończył wyższy kurs pilotażu myśliwskiego. Trzy lata później został przeniesiony do Dęblina, gdzie uczył w Akademii Lotniczej. Zbyt wielu pilotów chyba jednak wykształcić nie zdołał, bo w 1938 wziął urlop i pracował jako przedstawiciel Citroena w Warszawie. Gdyby w latach 40. był Internet, pewnie z niektórych serwisów atakowałyby tytuły: ''Sensacja! Diler samochodów bohaterem wojennym!''. By jednak można było zostać bohaterem wojennym, trzeba mieć wojnę. Ta zaś, jeśli wierzyć podręcznikom do historii, nauczycielom, dziadkom i tej pani, która właśnie rozmawiała z jednym z nas, rozpoczęła się we wrześniu 1939. Jeśli wierzyć Chińczykom, trwała w najlepsze już od ośmiu lat, czyli japońskiej inwazji na Mandżurię w 1931. Kołaczkowski nie przejął się żadną z tych wersji, bo zamiast walką zajął się przemierzaniem - przemierzył Rumunię, Grecję i Jugosławię, aż w końcu trafił do Francji, z której z kolei udał się do Algierii. Wojna tak naprawdę zaczęła się dla niego w marcu 1940, gdy objął dowództwo nad szkolącą się w Afryce sześcioosobową grupą pilotów. Specjalnie się nie naszkolił, bo po kapitulacji Francji wrócił do przemierzania. Najpierw trafił do Casablanki, a nim Sam zdążył mu zagrać o tym, jak mija czas, śmignął do Anglii. Tam po przejściu szkolenia zasilił najsłynniejszy książkowy dywizjon - Dywizjon 303 im. Tadeusza Kościuszki, gdzie mógł połączyć swoje dwie pasje - latanie i strzelanie. Szczególnego wkładu w rekordowy wynik, jaki jego jednostka odniosła w czasie Bitwy o Anglię jednak nie miał, bo swojego pierwszego Messerschmitta posłał na łono Manitou krótko po jej zakończeniu - w czerwcu 1941. Drugi raz na listę strzelców wpisał się już po kilkunastu dniach strącając nieprzyjaciela w rejonie Lille. Dzień po tym zwycięstwie objął dowództwo eskadry ''A'', a wkrótce i całego dywizjonu, strącając także niedługo po tym swojego trzeciego Messerschmitta i zdobywając hattricka.

W maju 1942 nasz mały bohater uznał, że zasłużył już na wystarczającą liczbę stron w ''Dywizjonie 303'' i zdał dowództwo dywizjonu kapitanowi Waleremu Żakowi, a sam przeniósł się do Inspektoratu Polskich Sił Powietrznych. Szybko jednak znudziło mu się zjadanie podań i przeglądanie w pracy ''Naszej Eskadry'', Kołaczkowski powrócił więc do służby bojowej. Najpierw dowodził 2., później 1. Polskim Skrzydłem Myśliwskim. Trenował też przy tym strzelanie do rzutków, jako jednak, że wojenne trudności aprowizacyjne ograniczały dostęp do rzutków, zmuszony był strzelać do niemieckich samolotów. Szczególnie uwziął się na Focke-Wulfy FW 190 - zaliczył jedno prawdopodobne zestrzelenie takiej maszyny oraz dwa uszkodzenia 190-tek. Kiedy już się wyszumiał, trafił do Wyższej Szkoły Lotniczej jako wykładowca, a później do polskiej ambasady w Londynie, gdzie pracował jako attache lotniczy, co brzmi może i groźnie, ale nie można się tym zarazić. Koniec wojny zastał go na tym stanowisku oraz w stopniu majora. W momencie zdemobilizowania nasz mały bohater miał na swoim koncie 249 lotów bojowych.

Oczywistym było, co może robić na Wyspach były sportowiec, ex-pracownik ambasady, bohater wojenny i oficer. Kołaczkowski nie walczył ze swoim przeznaczeniem i zajął się zatem sprzedażą używanych samochodów. W 1948 wyraźnie jednak znudziło mu się życie w kraju, gdzie mają 12 567 słów na określenie deszczu (o 12 566 więcej niż na podsumowanie zdania ''Anglia odpadła w eliminacjach do Euro'') i wyemigrował do Stanów. Tam oddał się swojej drugiej wielkiej pasji, motoryzacji i został kierowcą fabrycznym takich firm jak Austin, BMC, Leyland i Jaguar. Nie wiemy, gdzie nimi dojechał, ale na pewno pod koniec swojego życia wylądował w miasteczku Sarasota na Florydzie, gdzie zmarł w 2001 roku, by, jak za młodych lat, odlecieć ku obłokom.

bazyl&miszeffsky

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.